Wioska Zalipie, oddalona od Tarnowa o około 30km na północny zachód. Miejsce słynne na skalę krajową. Musimy sprawdzić, czy i nam się tu spodoba.
To tutaj od ponad stu lat wśród mieszkańców (w większości płci pięknej) rozwija się zwyczaj malowania domów i przedmiotów użytkowych w kwiatowe motywy. Pierwsza wzmianka w prasie pochodzi z roku 1905, kiedy to wieś opisał Władysław Hickel, który przypłynął do niej z nurtem rodzącej się sympatii
do ludowości (są to w końcu czasy „Wesela” Wyspiańskiego). Radosne, kolorowe, tradycyjne- tak można opisać zalipiańskie obejścia, które rewelacyjnie wpisują się w dzisiejszy nurt powrotu do folkloru.
Ale to, co urzekło nas najbardziej w czasie spaceru po Zalipiu w upalne, niedzielne popołudnie, to ogromny spokój. To takie miejsce, gdzie nikt nie obawia się o swojego kota gdy ten wychodzi na polowanie. Samochody jeżdżą rzadko. Na wietrze szumią drzewa i szeleści zboże. Do przydrożnych rowów spadają papierówki i fioletowe węgierki. Jedne psy szczekają i podejrzliwie obserwują przybyszów, a inne merdają na ich widok ogonami. W stawie pławi się parka łabędzi (z którymi w ptasim języku da się pogadać), a ludzie uśmiechają się
zza płotu. Brzmi sielankowo? Tak właśnie było. Zalipie to malowana wieś. Ale przede wszystkim wieś. Bo poza barwnymi chatami dopadło nas tutaj wrażenie cofnięcia kalendarza o kilkadziesiąt lat i spokoju, który spływa na człowieka.
A wcale nie jesteśmy mieszczuchami.
W tym roku w wakacyjne soboty i niedziele o godzinie 11, na parkingu
przy kościele Józefa Oblubieńca rozpoczynają się zorganizowane spacery.
I właśnie na taką przechadzkę decydujemy się wybrać. Przesympatyczna pani przewodnik Marzena Lizak jest jedną z tutejszych malarek.
Na początku wchodzimy do kościoła i to właśnie tutaj po raz pierwszy zaskakuje nas ilość ozdobionych elementów. Nie jakiś tam jeden czy dwa malunki. Ukwiecone są praktycznie wszystkie ściany, a nawet ornaty księży.
Pani Marzena zabiera nas do domu swoich dziadków, w którym dzisiaj to ona rozwija talent. Zaskoczeniem jest dla nas informacja, że motywy na chatach
i w izbach w wielu przypadkach zmieniają się co roku. Ze względu na konkurs „Malowana Chata”, który po raz pierwszy odbył się już w roku 1948, a od 1965 stanowi stały element kalendarza, uczestnicy zamalowują zeszłoroczne dzieła
i na białym tle tworzą nowe. Muszą zdążyć do weekendu po Bożym Ciele, kiedy pojawi się komisja konkursowa. W piątek i sobotę komisja ogląda i ocenia,
a w niedzielę ogłasza ostateczny werdykt. Wtedy też ma miejsce Zalipiański festyn.
A jak to wszystko się właściwie zaczęło? Zanim pojawiły się piece kuchenne, które dym odprowadzają bezpośrednio do komina, wnętrza były ponure
i poszarzałe. Żeby je rozjaśnić nakładano w najbardziej odymione miejsca białe wapno. A kiedy na Powiśle dotarły nowoczesne piece i białe ściany nie ciemniały w tak zastraszającym tempie, zaczęto te jasne plamy zapełniać wielobarwnymi kwiatami. Rozpoczęła się moda na zdobienie: piece, sufity, ściany… A potem również podwórka. W duchu kobiecej rywalizacji malunków powstawało coraz więcej i więcej, z czasem coraz lepszych.
Idziemy dalej. Zwiedzamy Dom Malarek. Ciekawskim wzrokiem zaglądamy przez płoty na podwórka zwykłych mieszkańców wsi, którzy w to niedzielne popołudnie relaksują się przy grillu lub dmuchanych basenach. I obok takiego zwykłego basenu z supermarketu stoi sobie spokojnie wymalowana w miejscowym stylu studnia albo psia buda.
Oglądamy jeszcze kilka chat, przy czym te przeznaczone pod ruch turystyczny robią na nas średnie wrażenie. Wyjątkowo podoba nam się za to ul
z namalowanym kotem w jednym z ogródków. Kiedy szczerzymy się do niego przez siatkę, podchodzi do nas gospodyni i opowiada o białym bohaterze tego wyjątkowego portretu , a także jego wąsatym towarzyszu, który na swoją podobiznę jeszcze czeka.
Zagroda Felicji Curyłowej (największej propagatorki Zalipia w kraju i za granicą) pełni funkcję muzeum i podobno powinna być jednym z kluczowych punktów wycieczki. Obecnie jest zamknięta.
Robi się naprawdę gorąco i gdy po trzech intensywnych godzinach kończymy pętlę i znów jesteśmy pod kościołem, z przyjemnością odpoczywamy.
Poniżej jeszcze kilka zalipiańskich kadrów.
Rezerwat Debrza
Kiedy rano wyjeżdżaliśmy z Tarnowa w stronę Zalipia, mignęła nam tabliczka informująca, że za kilkaset metrów, w okolicach ul. Wiśniowej, znajduje się rezerwat Debrza. Mimo, że mieszkamy tak blisko, nigdy nie słyszeliśmy tej nazwy, a może po prostu nie zwróciliśmy na nią uwagi. W internecie znajdujemy niezwykle barwne opisy przyrody tego miejsca. Mamy jeszcze kawałek wolnego popołudnia, więc przy tabliczce decydujemy się odbić w prawo.
Według map google po drodze powinniśmy mijać niewielki staw. Już wyobrażamy sobie jak nad jego brzegiem w cieniu drzew zajadamy się ciastem… Ale okazuje się, że zbiornika nie ma. Jest tyko sporych rozmiarów dziura w ziemi, dedukujemy więc, że został pokonany przez wielodniową suszę.
Parkujemy pod bramą wejściową do rezerwatu, analizujemy wywieszoną mapę
i ruszamy. Spacerujemy po lesie, który rzeczywiście jest urokliwy, zwłaszcza, kiedy promienie słońca przedzierają się pojedynczymi strumieniami przez korony drzew. A niektóre drzewa są naprawdę ogromne. Kilka rosnących tutaj dębów osiągnęło wiek 250-300 lat. Mimo wszystko zgodnie uznajmy, że artykuł na temat Debrzy, który przeglądaliśmy, trochę przesadzał w zachwytach nad tym miejscem.
Sama trasa jest raczej krótka, idziemy nią około pół godziny i jesteśmy z powrotem przy samochodzie. W końcowej części za ogrodzeniem widoczny jest parking dla tirów. Nic dziwnego, jesteśmy na przedmieściach Tarnowa.
Historia tego miejsca jest silnie związana z rodem Sanguszków, bo do czasu wojny właśnie do nich należał ten obszar. Książęca rodzina z Gumnisk często zabierała tutaj na przechadzki swoich gości, a na jednym z dużych dębów została wybudowana ambona, z której podziwiano krajobraz. Woda z terenów rezerwatu służyła do wyrobu trunków w sanguszkowskiej gorzelni.
Nasze ciasto zjadamy na ławce nieopodal wejścia. Z wysokiego drzewa co jakiś czas spadają nam przed nosy zielone gąsieniczki, a my zastanawiamy się, czy nasze miasto kryje więcej takich tajemnic jak Debrza, którą udało nam się dzisiaj znaleźć.